wtorek, 6 listopada 2012

Gdzie byłam, kiedy mnie nie było



Today only in Polish - sorry!

Jak zapewne zauważyliście (cała trójka ;-), zrobiłam sobie urlop od wszystkich i wszystkiego, z blogiem włącznie. Czasem trzeba się tak trochę wycofać i naładować baterie. Dla mnie ładowanie baterii oznaczało wykończenie upierdliwych detali w skończonych wełniakach (guziki, naszywki, chowanie nitek… bleeee), sporo kontemplacji na basenie oraz ucieczkę do „krainy niebieskich kotów” (czyt. rozszerzona wersja „Avatara”). Nadal nie mam aparatu i trochę mi głupio, bo mam kilka fajnych rzeczy do obfotografowania. Jestem więc zmuszona posiłkować się dziełami innych osób…
W tym roku, pierwszy raz od dłuższego czasu, nie pojechaliśmy we Wszystkich Świętych na cmentarze po zmroku… Winię za to obrzydliwą pogodę. Na szczęście inni byli bardziej wytrzymali na kaprysy aury.

{ fot. Adam Warżawa }
 
{ fot. Krzysztof Wydra }

{ fot. Łukasz Ogrodowczyk }

Piątek upłynął pod znakiem cmentarzy, basenu i wyjścia do miasta… Po ponad pół roku cotygodniowych szaleństw, odnajduję znowu przyjemność w spokojnym sączeniu wina przy barze w towarzystwie (już całkiem dobrze mi znanego) barmana. Dochodzę do wniosku, że takie zachowanie jest jak sztafeta. Ola i ja skończyłyśmy swoją zmianę i obserwujemy z nieco ironicznym uśmiechem, kolejne zawodniczki. Wchodzą do lokalu roztaczając wokół siebie aurę erotyzmu. Są roześmiane i zdeterminowane. Chociaż dostaną teraz dokładnie to, czego chcą, nie zazdroszczę im. Pamiętam to uczucie doskonale i wiem, że nosi w sobie znamiona Dance Makabre. Można bardzo łatwo się w nim zatracić, stać się lemingiem nieuchronnie zmierzającym ku przepaści.

Kolejne trzy dni upłynęły mi na słodkim lenistwie i wyjadaniu chrupek. Wczorajsze przebłyski słońca pozwoliły nawet na zrobienie jako takich zdjęć nowego płaszczyka i komina.



 Jak widzicie w moim życiu standardowy misz-masz.

P.S.
Czapka dla Oli prawie gotowa… tylko wyszła tak ogromna, że chyba będę musiała ją zrobić od początku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz