Yesterday I celebrated
my 100 posts in this little space of mine. I’m slowly approaching one year on
Blogger. During this 100 post you witnessed my ups and downs. The celebration
of life with the fifth anniversary of overcoming my disease, and my eating
problems connected with post-breaking-up stress. I lost a lot of weight (7kg)
thank to sport, but I also found out about a major hip problem which is forcing
me to seek serious medical help. I managed to release a knitting pattern of my
own and went back to many hobbies that I left behind. At the same time I made a
retreat from my friends’ life because it made me depressed just to see how
happy they are, and how miserable I am.
I strongly believe
that life is a journey; every stage of it leaves us a little different. Like on
Camino de Santiago – when you reach the end of it, the Old Man dies and a New
Man is being born. The same happened to me. When my life with my ex-boyfriend ended
the old me have died. That smiling; a little bit naïve and trusting girl disappeared.
And during this almost one year a new I was formed. A little more realistic,
with more distance to people and definitely less trusting. I am reborn. A New
Man. Independent but a little lonely…
To this point I felt
like pushed out of tracks in life. Out of place. Wright now I’m feeling like
back on course; although I still don’t know where I’m heading.
Wczoraj świętowałam 100 posta na tym moim małym blogu. Powoli zbliża
się mój pierwszy rok na platformie Bloggera. Przez te 100 postów byliście
świadkami moich wzlotów i upadków. Razem świętowaliśmy piątą rocznicę pokonania
choroby, razem też przeżywaliśmy moje problemy z odżywianiem wynikłe ze stresu.
Sporo zrzuciłam (7kg) dzięki aktywności fizycznej, ale dowiedziałam się
również, że mam poważny problem z biodrem, który wymaga fachowej pomocy
lekarskiej. Udało mi się wypuścić wzór robótkowy mojego autorstwa i powrócić do
wielu porzuconych hobby. Jednocześnie jednak wycofałam się nieco z życia moich
przyjaciół, ponieważ dołowało mnie to jacy oni są szczęśliwi, a jaka ja
beznadziejna.
Mocno wierzę w to, że życie jest podróżą i każdy jej etap pozostawia
nas trochę innymi. Tak jak na Comino de Santiago – kiedy docierasz do końca,
Stary Człowiek umiera, a rodzi się Nowy. To samo przytrafiło się mnie. Kiedy wspólne
życie z moim Byłym dobiegło końca, stara ja umarła. Ta śmiejąca się, trochę
naiwna i ufna dziewczyna zniknęła. I przez ten prawie rok uformowała się nowa
osoba. Trochę bardziej realistycznie patrząca na świat, z większą dozą dystansu
do ludzi i zdecydowanie mniej ufna. Odrodziłam się. Jestem Nowym Człowiekiem.
Niezależnym ale też odrobinę samotnym…
Do tego momentu czułam się całkowicie wybita z torów. Pozbawiona
swojego miejsca w życiu. W tym momencie czuję, że wróciłam na właściwy szlak,
chociaż nadal nie wiem, dokąd mnie on zaprowadzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz